
O piątej rano jest jeszcze ciemno. Parzę kawę. Po turecku. O tej godzinie borzoje nawet nie ruszą powieką. Moja głowa jest lekka i czysta. Książki czyta się wtedy najlepiej, pisze również.
Dziś na tapecie borzojowy pierworodny DarioMario. Przeglądam jego zdjęcia. Dar wczoraj odszedł za Tęczowy Most.
I zawsze jest tak, że ta pustka doskwiera najbardziej. Pustka wyciska łzy, ściska serce. Zostają wspomnienia. Psy żyją krótko, kochają na maxa. Żyjąc z nimi trzeba to zaakceptować. Dziś niech będzie dzień Darusia. Dara. DarioMario. Takie miał imiona DAR z Jurajskich Biskupic.
Mimo wczesnej godziny powoli zakładam dresy, kiedy sięgam po adidasy charcięta przyzwyczajone do mojego życia bez zegarka podnoszą się również.
Mroźny haust powietrza daje mi w mordę na dzień dobry. Biorę to na klatę i zaczynam wywijać rękami, aby skurczybyk się wystraszył. Ma mnie w nosie i dalej drażni szczypiąc w co może. Zanim dobiegnę do bramy prowadzącej na padok borzoje załatwiają to, co ja po filiżance kawy dobrą godzinę temu. Muszą być lekkie. One wiedzą, że za chwilę puszczą się w dzikim galopie przed siebie. Nie wiem co sobie myślą, ale tłok przy bramie jest taki, jak ten przed drzwiami Harrods’a w pierwszym dniu wyprzedaży. Świta. Jest cudnie, białawo i cholernie zimno.
Nic nie mówię, odsuwam się pozwalając im na godny mistrzowskiego biegu start. W końcu mistrzowie biegają ze mną i to całkiem niezłe ich stadko. Charty biegną przed siebie jak oszalałe. Sprawdzają padok, czy aby nocą nie zbłądziła żadna leśna duszyczka i nie weszła na ich teren. Tropią, węszą, gonią. Ja truchtam powoli. Zimno. Nie ma Dara. I niby jeden wśród wielu, a czuć bardzo tą zmianę.
Gdyby nie Crazy Aerosmith wróciłabym do domu. Przyspieszam i rytmicznie przesuwam kończyny dolne udając, że biegnę. Co chwila potykam się, bo moje kopyta jeszcze śpią. Wierzę jednak, że rytm pomoże im się obudzić. Co chwila również podbiega jakiś chudy leszcz, zadziera głowę i pyta czy jestem już zmęczona. Patrzę na te moje charicięta i staram się dotrzymać im kroku. Staram się.
Od jakiegoś czasu bieganie sprawia mi przyjemność. Charty dają siłę. Determinują.
Wanda uczy mnie uważności. Kiedy już się wybiega, jogginguje ze mną. Raczej przede mną. Ja, aby w nią nie wpaść wymijam coraz zgrabniej. I tak sobie biegamy razem jak pijane, to w prawo, to w lewo. Całkiem ładny szlaczek nam wychodzi.
Kiedy mija dobre pół godziny decyduję się powoli kończyć, ale niestety Faith No More zaczyna Easy. Jeszcze jedno kółeczko i koniec. Potem niestety było jeszcze kilka fajnych kawałków z Woman in Chains, Joker i Stay on these roads.
No i się zesrało. Nie wracam. Biegam. Wanda, kiedy znudzi ją bieganie zaczyna delektować się mrożonymi końskimi pączkami, oby nie pomyliła końskiego pączka z jej własnym, bo jako jedyna nie zrobiła tego co trzeba przed wejściem na padok.
No, ale Wanda żyje swoim życiem.
Ja biegnę dalej. Nogi jakoś same się ruszają i wydaje mi się, że to stan łatwiejszy do osiągnięcia niż stanie. Szybko okazuje się, że to prawda. Kiedy w końcu się zatrzymuję, moje kopyta same uginają się, a ja mówię dzień dobry Matce Ziemi. Nie ma zmiłuj. Trzeba czuć, że się żyje. Póki się żyje.
Obieram kierunek brama. Otoczona przez kudłatą i zgrabną brygadę schodzimy z padoku. Chcę wierzyć, że to moje anioły, moi opiekunowie, którzy idąc przy mnie blisko pilnują, aby ponowny upadek nie był tak bolesny. Chcę w to wierzyć, choć wiem, dlaczego tak mnie pilnują. Po bieganiu zwykłam dawać im smaczki pod domkiem, dlatego nie opuszczą mnie teraz na krok.
Te chude, uparte kreatury sprzedałyby mnie za paczkę Lata Kity bez zająknięcia. I dobrze wiedzą ile to jest jedna paczka, nie ma dzielenia mięsnych listków. To się nie uda. Idą na całość, czekają dopóki nie dostaną swego, a jeśli dostaną za mało to małpy wypominają mi luksus, jakim ponoć są oliwki w martini. Wtedy wymownie patrzą, jakby chciały powiedzieć, że tego jakoś dziwnie nigdy nie brakuje. Bojkotują moje słowa pt. KONIEC, NIE MA JUŻ NIC i przez pół dnia zachowują się tak, jakbym nie istniała. Życie. Charty.
Z soboty zrobił się poniedziałek, a ja dalej biegnę. Z tą różnicą, że słońce zachodzi, a nie wschodzi. W międzyczasie wydarzyło się wiele. Odszedł DarioMario. Borzoj Sekret ukradł wołowinę z rosołu. Niedzielnego wieczoru w Łodzi padał deszcz. Kilka razy zmieniłam ciuchy. Starsza babka ocykała mnie na opłacie parkingowej i zamiast 20, zapłaciłam 40 zeta. Pierwszy raz w życiu widziałam, jak Dziabi udaje, że umiera i wcale nie było to śmieszne. Zaczynam rozpaczliwie poszukiwać kleszczy na pięknych futrach moich psów, bo małpy budzą się do życia. I żarcia. Nie psy, a kleszcze. Te pierwsze budzą się codziennie. A DarioMario biega sobie po drugiej stronie Tęczowego Mostu.
Znów obieram kierunek brama, kudłate małpy biegną przede mną pod domek, aby dostać coś dobrego. Smaczki dla tych, które dobiegły do celu są zawsze. Dla Dara tym razem będzie wielki kawał serca, który poślę w moich myślach wprost za Tęczowy Most.