
Somewhere over the rainbow, way up high
there’s a land that I dreamed of once in a lullaby
Somewhere over the rainbow, skies are blue
and the dreams that you dare to dream really do come true
Zawsze kiedy odchodzi mój pies buduję w mojej wyobraźni tęczowy most. Wyobrażam go sobie pięknego, kolorowego i bardzo pozytywnego mimo mokrych oczu. Pokazuję go tym, którzy właśnie w tamtą stronę podążają. Niech nie błądzą i dołączą do tej gromadki, która po tych kolorowych chmurkach już goni.
Wtedy też śpiewam pod nosem somewhere over the rainbow. Te nutki nie brzmią czysto. Nie mogą, bo jest w nich bardzo dużo emocji i cała historia życia psa. Czasami piękna, czasami zaskakująca, są momenty radości i smutku, są noce i dnie, trzaskające mrozem zimy i upalne lata. Są krótkie łańcuchy przy budach, miski bez wody i jedzenia. Jest przemoc i cierpienie. Smutek przestraszny i ból. Bardzo bym chciała, aby było inaczej. Niestety takie właśnie obrazy miałam w mojej głowie, kiedy odchodziła Wadera.
Trafiła do nas zaledwie tydzień temu. Prawdopodobnie ponad 16-letnia babulinka zniszczona życiem, wygłodzona, schorowana. Jej historia z pewnością do kolorowych nie należała, może właśnie dlatego nie wiedziała, czym są kolory tęczy, o których jej opowiadałam.
Pierwszy raz spotkałyśmy się na leśnej drodze przy naszej działce tydzień temu. Leżała bez sił i mimo, że chciała zejść z drogi ustępując miejsca autu, którym jechałam nie dała rady. Pomogłam jej, zaparkowałam kilkadziesiąt metrów dalej i wróciłam ze smyczą i obrożą. Wadera poddała się czynnościom ich założenia z dużym spokojem, wstała i chwiejnie podążyła ze mną w stronę domu. Dostała wybieg, aby czuła się komfortowo, mięsne dania pojawiały się regularnie. Wszędzie były rozstawione miski z wodą, aby Wadera za daleko ich nie szukała. W kolejnych dniach nabierała sił, dzielnie poddawała się zabiegom pielęgnacyjnym, a masaż podczas kąpieli zdawał się sprawiać jej przyjemność. Wadera była prawie głucha więc obchodziliśmy ją na około, aby podejść od przodu i nie wystraszyć. Nasza radość była wielka, kiedy Wadera na mój widok przychodziła, by być blisko najzwyczajniej lub kiedy spędzała chłodniejsze dni w psim pokoju. Mimo, że poruszanie się sprawiało jej trudność potrafiła przyjść i położyć się w psiarni. Chyba czuła się dobrze blisko mnie. Kiedy któregoś dnia zauważyłam, że Wadera robi po kojcu Tour de Miska, przez moją głowę całkiem wolno przeszła zuchwała myśl, że będzie dobrze. Że Wadera pocieszy się tym czasem, który jej został. Wygrzewała się w promieniach jesiennego słońca, wstawała w nocy, aby załatwić się na zewnątrz. Była w tym wszystkim niesamowita.
Dumna i spokojna.
Wyjechałam na weekend. Wadera w sobotę dostała ataku padaczki, a potem czekała, abym wróciła. Tak mi się wydawało. Psy czekają. Potrafią. Kiedy wróciłam zbudowałam w mojej wyobraźni tęczowy most, Wadera nie chciała patrzeć w jego stronę.
Dziś jest poniedziałek – zimny i mokry. Wadery nie ma już z nami. To znaczy nie ma jej ciała.
Zegar pokazywał 15.40, kiedy w zimnym domu zapłonął ogień w kominku. Nikt go od wczoraj nie rozpalał. Miałam taki zamiar, ale dzisiejszy dzień był smutny i pełen domowych zajęć. Nie było czasu, a jednak ktoś to zrobił. Dorzuciłam szybko kilka szczap drewna, by podtrzymać ogień.
Wiem, że Ona jest i czeka, aż w Biskupicach pojawią się borzojowe maluchy. Wtedy wskoczy w ciało jednego z nich. Wiem, że było jej tu tak dobrze jak nigdzie, dlatego chce zostać. Niech tak będzie.
Biologiczna komórka to nie tylko materia, o tym pisze Lipton. Że woda żyje i odbiera nasze wibracje wiemy od Masaru Emoto. Ja wiem, że Wadera jest dalej z nami i czeka na nowe zdrowe ciało, by cieszyć się biskupickimi łąkami i miską pełną mięsa całe radosne kolejne życie.