
Cisza. M-maluchy śpią. Zaraz na stole pojawi się rosół, zapachy rozniosą się po domu i nie będzie już tak spokojnie. Przeciągam więc ten spokój w nieskończoność i zwlekam z podaniem obiadu. Niech sen trwa, niech moje oczy jeszcze napatrzą się na te małe, borzojowe ciałka, które zaraz rozjadą się do nowych domków.
Z głośników rudzielec ciepłym głosem śpiewa Everytime we say Goodbye, a maluchy śpią. Ja ckliwie wyliczam każdy dzień ich życia. Nie było tym razem Hodowcy na haju, nie było Dziennika jurajskich szczeniąt. Była świadomość tego, że samo przyjście na świat małych borzojków, to nie wszystko. Żaden z nich nie urodził się przy mnie. W trakcie porodu było wyjście z sypialni po kawę, do łazienki, trzeba było otworzyć drzwi – wtedy się rodziły. Tak, jakby chciały powiedzieć – Nie związuj się z nami za bardzo, bo będziesz płakać, kiedy odjedziemy.
Będę, myślę sobie, bo jak śpiewa właśnie rudy everytime we say goodbye I die a little. Każdy miot to cząstka mnie. Cząstka mojej miłości do chudych szczudeł. To troska i coraz większa świadomość. Z wiekiem to przychodzi. Czas i doświadczenie uczą, że różowy kolor to nie dominanta życia. Jeśli coś wydaje nam się doskonałe, to zaraz okazuje się wcale takim nie być. Akceptuję tą gamę kolorystyczną życia, ale z największą radością przyjmuję pastele – te lubię najbardziej.
Ten miot, jak każdy będzie niezwykły. Szczenięta ubrane w imiona niosące przeróżne historie będą barwić życie swoich właścicieli. Wierzę, że dominować będzie różowy, choć ten z kolei pięknie błyszczy na ciemnym tle. Życie.
… trzy godziny wcześniej na jurajskiej trawie…
-Ej Mlejk! uważaj, bo w dziurkę wpadniesz! – siedzący na górce Mejs i Mróz zaczęli głośno rechotać z brata, który właśnie gonił motyla i co chwila potykał się w głębokiej trawie. Mlejk dorastał pięknie, choć żył w swoim świecie. Tworzył go na własną nutę. Na tarasie, w słońcu kończącego się lata w berka grali Mroki, Mleonsjo i Mlord. Bawili się ładnie, po czym każdy z nich sprawiedliwość wyrazić musiał na własną rękę i z zabawy robiła się niezła kotłowanina. Szybko jednak ustawała, bo przeleciał ptaszek, albo osa jakaś wytrąciła ich z bójki, której oddawali się z wielką namiętnością. Często też zabawy te rozganiała rezolutna Mriti, bo mimo, że najmniejsza to wielki jej duch pozwalał uporządkować eter.
Komitywa zawiązywała się jednak, gdy cała siódemka wędrowała pod wielki jałowiec kopać tunel. Kopali wszyscy bez wyjątku, do roboty zaganiali też pół siostry Wandę i Szaję oraz matkę Żmiję. Te miały większe łapy i robota szła im wyśmienicie. W tunelu pomieścić mogły się dwa duże borzoje lub jeden chudy człowiek. Lub całe stadko borzojowych maluchów, co miało miejsce najczęściej. Wracały potem te M-maluchy do domu umorusane po uszy i pachnące jałowcowymi aromatami. Żarły wtedy jak wilcy, po czym padały na trawie, aby siły zregenerować. Mówiły wszystkim, że są głodzone, że ja ich nie karmię i chcą jeść. Nie potwierdzały tego ich pękate brzuszki, i wydłużające się niczym u Pinokia nosy. Z każdym dniem nosy były dłuższe i dłuższe. I kiedyś pewnie skończą rosnąć, ale M-maluchy opowieści snuć będą w swoich nowych domach całe życie.
Wszystkiego co najlepsze, maluchy!