
Miot E z Jurajskich Biskupic – 8/01/2022
E litter PEDIGREE
Ten, kto przeżył choć raz przyjście na świat psich maluchów z pewnością poczuje zapach tego tekstu, mimo, że to tylko słowa.
Uwielbiam, kiedy zbliża się dzień charciego porodu. W sypialni jest ciepło. Coraz częściej jest ona centrum domu. Zwykle na kilka tygodni przed porodem ląduje w pokoju duża drewniana porodówka. Niestety, tym razem jest za mała dla przyszłej mamy więc prawie cała sypialnia to wielkie miękkie łoże. Stara komoda robi się półką na wagę, potrzebne przybory, podkłady i ręczniki. W kuchni pojawia się koszyk z dodatkowymi suplementami dla przyszłej mamy i mleko zastępcze. Przyszła mama coraz częściej pozostaje w sypialni w spokoju i ciszy.
-Wróć. Jakiej, kurwa ciszy? – głos w mojej głowie strofuje mnie za każdym razem, gdy chcę troszkę podkolorować świat lub wycyzelować napięcie. No tak. W sypialni wcale nie jest cicho. Z małego głośniczka wybrzmiewają nutki Mozarta. Nie wiem czemu jego, ale tak właśnie jest. Może odpowiedniejszy dla rusków byłby Czajkowski, którego również miłuję, albo Strawińskiego, czy Rubinstein, ale to potem. Na początku, jak to Wandusia (Ordonówna z Jurajskich Biskupic) powiedziała: – Mozartoven jest najodpowiedniejszy.
I co by nie mówić, ruskie są czarowne, a ten miot z pewnością, bo kiedy się rodziły spotify zapodał nokturn Borodina. Czasami mam wrażenie, że jakaś niewidzialna siła daje nam tło do tego, byśmy przeżywali mocniej, intensywniej. By zapamiętać każdy szczególik, sekundę, chwilę, bo ta nigdy już się nie powtórzy w tym samym wydaniu.
Odlecieć na skrzydłach wiatru Borodina zapętlam. Płaczę. Cieszę się. Całuję główeczkę i przykładam do ciepłego cycucha matki Żmijki. Żmijka robi pierwszą toaletę, ciepłym jęzorem masuje ciałko, które przed chwilą wchłonęło pierwszy haust powietrza w płucka. Małe nie widzi, nie słyszy, ale z pewnością odczuwa wibracje muzyki. Harmonię porodu przerywa co jakiś czas papuga Puga.
-Nooo? Agata! Agatko? – Puga wydziera się coraz częściej i coraz głośniej, bo poród się przedłuża. Maluchy rodzą się w godzinnych odstępach. Między trzecim, a czwartym maluszkiem przerwa się wydłuża o lata świetlne, ale za to kolejne dwa wyskakują ze Żmijki w bardzo krótkim czasie.
Im starsza jestem, tym bardziej sentymentalna. A może przyszedł po prostu czas, by nigdzie się już nie spieszyć, by cieszyć się chwilą, która jest nam dana. Przyjmuję więc to, co dostaję.
Otwieram oczy w kolejne noce i dni, patrzę na tą piątkę i widzę jak przybywają, jak ich nóżki stają się silniejsze, pazury ostrzejsze, a szczęki zostawiają coraz bardziej widoczne ślady na cyckach matki. Kupska też niczego sobie, wyglądają jak dobrze upasione dżdżownice. Maluchów jest mało więc nie ma potrzeby dokarmiania. To luksus dla hodowcy.
Pokój przesiąka zapachem maluchów. Jest słodko, trochę duszno, czasami smrodliwie. Herbaty nie trzeba słodzić, smutki przebić się nie mogą przez okienne szyby, a noc niebo gwieździste serwuje nam codziennie. Lubię te zapachy i tęsknie do nich, kiedy już maluchy wymaszerują do salonu.
Teraz napawam się nimi. Słodki, ciepły, mdły, ostry, mleczny przenikają się tworząc jedyną w swym rodzaju kakofonię, która jest miła, bezpieczna, ciepła i uzależniająca.
Celebruję, cieszę się chwilami, tworzę bajki, wymyślam imiona. Wierzę, że te małe pulpety poniosą je w nowe domy i serca właścicieli.