Zimny poranek maluje drzewa szronem. Jeszcze tylko platan trzyma resztki liści na potężnych gałęziach. Jesień jest kolorowa i tego roku dość długo rozpieszcza nas słońcem, ale przymrozek o poranku wymazuje kolory natury, niczym dobrą gumką. Jest białawo, szarawo, tylko stajnia w tym pejzażu kontrastuje z lasem. Wyglądam przez okno. Cisza.
W sumie sypialnia też wpisuje się w zaszroniony krajobraz. Blade gołębie ściany, lniane zasłony, biel firanek pięknie podbijają czerń futer borzojowych dam. Moje łóżko zajmuje Wanda, jej czarna, błyszcząca pelisa jest piękną plamą koloru na pościeli, druga dama w czarnym paltociku śpi na wielkiej popielatej pufie – to Żmijka. Na podnóżku kundel bury w lnianym kolorze chrapie, jak stary cap. Dziabik, to największy szwędacz w okolicy. Teraz mu trochę przeszło, bo przyszła jesień jego żywota. Na beżowym fotelu śpi biała, jak śnieg Nela. Jest zwinięta, jak kot i tylko ostra linia kufy zdradza ułożenie jej ciała. Neli nie należy budzić.
Na biurku w pękatym wazonie z zielonego szkła stoją na baczność pistacjowe karczochy i hortensje. Jest również książka, którą kilka dni temu wyciągnęłam z biblioteczki. Ciemną zieleń oprawy dawno wyświechtał czas.
-Huź ha, huzia go! – zawołał Mikołaj półgłosem. Psy zastrzygły uszami, a stary Karaj skoczył jednym rzutem na nogi, jakby tknięty iskrą elektryczną. Machał żywo ogonem, z którego posypały się kłaczki wyskubanej sierści.
‚Czy spuścić psy?’ – pomyślał Mikołaj. Wilk, oddalając się coraz bardziej od lasu, szedł prosto na niego. Naraz drapieżnik drgnął. Odkrył zapewne wpatrzone w niego ludzkie źrenice. Przeląkł się widocznie tego czegoś, nieznanego mu dotąd. Stanął niepewny i wahający, jakby się namyślał, czy cofnąć się, czy iść dalej w tym samym kierunku. ‚Naprzód’ – zdawał się mówić sam sobie i pomknął dalej z rezolutną miną, ale spokojnie i nie spiesząc się zbytecznie. Teraz biegł, nie oglądając się wcale poza siebie.
– Huź ha, huzia na niego! – krzyknął Mikołaj z pełnej piersi, a jego bystry i rozumny koń pomknął z kopyta, niby strzała wypuszczona z łuku, sadząc przez bruzdy i dziury na polu, byle dostać się prędzej na łączkę, w ślad za wilkiem. Spuszczone ze smyczy charty jeszcze bieg konia wyprzedziły. Oszołomiony Mikołaj nie zdawał sobie sprawy z niczego. Dlaczego krzyknął? Dlaczego tak pędzi galopem? Którędy koń go unosi? Widział jedynie przed sobą wilka, który przyspieszając również biegu w tym samym kierunku, zbliżał się do głębokiego jaru. Miłka, suka czarna, rudo nakrapiana, wyrwała się naprzód o całą swoją długość. Już dobiegła do wilka i miała go pochwycić, gdy ten odwrócił się i błysnął roziskrzonymi oczami. Miłka zamiast rzucić się na drapieżnika, wyprężyła ogon i stanęła nieruchoma.
– Huzia na niego! Chwytaj! – wrzeszczał Mikołaj wniebogłosy. Lubim, ogromny pies o rudej sierści, który biegł drugi za Miłką, rzucił się na wilka, chwytając go za tylne udo.
Wilk przysiadł na chwilę, zgrzytnął wściekłe zębami, porwał się w górę, wyrwał się psu, który odskoczył wyjąc z przerażenia, i pogalopował dalej, a za nim psy w odległości dobrego sążnia. Żaden z nich nie miał odwagi rzucić się ponownie na dziką bestię.
Z lektury wybija mnie Żmijka, ona jedyna wychodzi na poranną toaletę, reszta leniwych futer wstaje, jak po suto zakrapianej imprezie. W sypialni się zagęściło. Do łóżka dołączyła Kreska, Mimi zajęła pufę Żmijki, saluczka Rahma przykleiła się do Dziabika, a młoda borzojka Lena stanęła jak sierota i głęboko wgapiała się w moje oczy, bo dla niej miejsca już zabrakło. Niby idę po kawę, ale doskonale wiem, że w tym czasie Lena zajmie wygrzane przeze mnie miejsce. Jest błogo, spokojnie, leniwie. Wracam z kawą, wolne jest tylko krzesło przy biurku. Lubię obserwować niechlujną elegancję bporzojowych póz, najzwyczajniej je lubię. Ich chimery, dąsy, domowe slow motion.
Nie zamienię tych porannych domowych pejzaży na nic innego, mimo częstych zmian pokryć, pościeli, narzut.
‚Umknie nam, umknie na pewno!’ – rozpaczał w duszy Mikołaj, podniecając ochrypłym głosem swojego starego Karana, ostatnią nadzieję, ostatni punkt oparcia!
Karaj, mimo starości wyciągnięty jak struna, biegł obok strasznego zwierza, chcąc widocznie wyprzedzić go i zaatakować od frontu. Można było jednak szybko przewidzieć, po szybkich i elastycznych ruchach drapieżnika, że pies ociężały na starość nie potrafi tego dokazać. Mikołaj patrzył ze śmiertelną trwogą na coraz bardziej zmniejszającą się przestrzeń, która oddzielała ich od leśnego gąszczu. Skoro tam się dostanie, wilk będzie dla nich stracony! Odżyła w nim jednak nadzieja, w tej samej chwili bowiem przed wilkiem pokazało się kilku jeźdźców ze swoją psów. Jeden z nich, podpalany, nieznany zupełnie Mikołajowi, rzucił się gwałtownie na drapieżnika i powalił go na ziemię. Wilk jednak szybko otrząsnął się z tej niespodziewanej napaści, odzyskał równowagę i sam zaatakował napastnika. Biedne psisko, z bokiem rozdartym przez wilka, ociekające krwią, drgające konwulsyjnie, upadło na ziemię z bolesnym wyciem.
– Karaj! Karaj! O mój Boże! – wołał zrozpaczony Mikołaj.
Wilk wietrząc nowe niebezpieczeństwo ze strony Karana, który dzięki tej chwilce przerwy w biegu miał go zaatakować od przodu, wziął nogi za pas, mknąc teraz co tchu. Ale o dziwo! O cudzie niespodziewany! Mikołaj zobaczył nagle Karana chwytającego wilka za gardło i staczającego się razem z nim w niewielką rozpadlinę, tuż pod ich stopami.
Borzojowe ladies śpią niewzruszone. Odkładam książkę i przeczesuję dłonią wandzine futro. Jest miękkie, jedwabiste, delikatne. Do pokoju wkracza czarna Żmija, rosła dama w czerni. Patrzę na te eteryczne ciałka w eleganckich pozach i doskonale wiem, że nie jedna pochwycić dzikie zwierze by mogła. Doskonale znam ten błysk w oku, tą sztywność ciała i gotowość do pogoni. Wiem, że postępować muszę tak, aby nie nadwyrężać ich zdolności, które drzemią pod tymi pięknymi futrami.
Wiem, że siła chartów jest niezrównana. Niezrównana w łagodności, ale też w porywczości. I tylko świadomość tych cech i rozsądność w postępowaniu pozwoli cieszyć się pięknem tych psów.
Harmonia charakteru borzoja, to dwie przeciwstawne cechy i to my, jako opiekunowie tych wspaniałych psów musimy dołożyć starań, aby zachować ją w równowadze. W innym razie borzoja stracimy bezpowrotnie.
cytaty:
Lew Tołstoj, Wojna i pokój